Po długim majowym weekendzie nie możemy oprzeć tematyce podróżniczej. Tym razem do wywiadu zaprosiliśmy Tomka Pierzchałę, prezesa spółki Ancla Consulting, pod której szyldem działa blog Po prostu podróż.
Tomek i Ewa
Na samym początku poprosimy o krótkie wyjaśnienie. Jak to się stało, że z bloga firmy doradczej wyłonił się blog o podróżniczej pasji?
Początkowo, kiedy powstał, blog dotyczył życia firmy doradczej, zajmującej się pozyskiwaniem dotacji unijnych dla przedsiębiorców. Okazało się jednak wkrótce, że najwięcej na nim i tak piszemy o naszych wyjazdach. Najpierw tych bliższych, weekendowych, w polskie góry. Potem, w 2007 roku, wyjechałem w pierwszą dłuższą, miesięczną podróż po północnych Indiach i Nepalu. I kiedy właściwie pisaliśmy na blogu już tylko o podróżach, stwierdziliśmy, że nadszedł czas na rozdzielenie spraw ewidentnie zawodowych od poniekąd prywatnych. I tak powstał blog Po prostu podróż. W jego prowadzenie zaangażowane są obecnie osoby związane – mniej lub bardziej – z firmą Ancla Consulting , a i spółka wspiera na różne sposoby realizację naszych pasji podróżniczych.
Jak to jest - realizować marzenia z pomocą swojej firmy?
Od 2009 roku podróżujemy praktycznie zawsze razem, i to jest główna przyczyna wspólnego prowadzenia bloga Po prostu podróż. A firma łączy nas o tyle, że w spółce, w której jestem prezesem zarządu, Ewa jest wspólnikiem, choć pracuje zupełnie gdzie indziej. Ponadto mamy od paru lat wspólne hobby, które realizujemy w trakcie naszych wypraw i o którym często wspominamy na blogu: nurkowanie. To hobby wkrótce przełoży się na projekt biznesowy, choć już nie pod marką Ancla Consulting. Na razie nie uprzedzajmy faktów. W każdym razie mogę obiecać, że na potrzeby prowadzenia tego projektu powstanie naprawdę interesujący blog firmowy.
A więc trzymamy kciuki i czekamy na nowe relacje blogowe! Po przeczytaniu kilku wpisów zauważyłam, że każda osoba ma swój własny styl. Jak dawno to zamiłowanie się w Was zrodziło?
[TP] Zamiłowanie do podróży we mnie zrodziło się bardzo dawno temu. Po raz pierwszy wyjechałem z rodzicami na egzotyczny wtedy dla mnie Bliski Wschód, jeszcze jako dzieciak. Działo się to w kwietniu roku 1985, a bliskowschodnim krajem, który wtedy odwiedziłem, był Irak, nietknięty jeszcze wojnami z Zachodem. Zrobił on na mnie tak ogromne wrażenie, że zaskakująco dużo pamiętam z tego miesięcznego pobytu, mimo, że miałem wtedy sześć lat. Potem, w głębokiej podstawówce, nałogowo czytałem książki Alfreda Szklarskiego o podróżach mojego imiennika i przeglądałem atlasy geograficzne świata, zastanawiając się, jak wyglądają Australia, Nowa Gwinea, Tybet czy Wietnam. A potem było liceum, studia i wakacyjne podróże po Europie. Wreszcie od 2007 roku, od pierwszej samodzielnie zorganizowanej podróży, dwa, czasem trzy razy w roku, korzystając ze świąt, długich weekendów i dni urlopowych, wyjeżdżam w różne miejsca na świecie, zazwyczaj do Azji. Przynajmniej jeden wyjazd to pełny miesiąc gdzieś na drugim końcu świata.
[ED] U mnie ta pasja nie była wyniesiona z domu. Owszem, do dziś pamiętam programy National Geographic, które oglądałam z moim Tatą. Pamiętam też, że interesowała mnie kultura starożytna i mocno targowałam z Mamą zakupy książek o tej tematyce. Jednak dopiero praca zawodowa związana z branżą lotniczą i bliskość tematu wyjazdów sprawiła, że odważyłam się dołączyć do grupy koleżanek wyjeżdżających do Ameryki Południowej. Skoro Peru było w zasięgu samolotu, uznałam, że w zasadzie każde miejsce jest, i tak powoli się to zaczęło. Teraz z racji pracy na etacie staram się maksymalnie wykorzystywać wiosenno-letnie weekendy i poznawać polskie zakątki, a podobnie jak u Tomka, jeden urlop roczny jest raczej dłuższy i wtedy jest to podróż do dalekiego kraju w Azji czy którejś z Ameryk.
Po podróżach organizujecie, jak to nazywacie, „slajdowiska”, czyli prezentacje zdjęć z opowiadaniami. Co więcej, zamieszczacie je również na blogu, co pozwala wszystkim Waszym czytelnikom podziwiać to, co udało Wam się odkryć. Jak duże jest zainteresowanie takimi pokazami?
Slajdowisko zazwyczaj dotyczy danego kraju i jest zbiorem kilkunastu do kilkudziesięciu najciekawszych fotek, wykonanych przez Ewę. To ona pełni rolę fotografa na wyprawach. Prezentacja zdjęć ułożonych w pewnej sekwencji zawsze opowiada jakąś historię. Te przygotowane i przeprowadzone prezentacje, owszem, zamieszczamy na blogu, ale nie da się już, niestety, zamieścić pełnej historii owym zdjęciom towarzyszącym. Z całą pewnością zainteresowanie slajdowiskami jest ogromne, porównywalne do pracy, jaką trzeba włożyć w ich przygotowanie. Myślę, że to z tego powodu, że nie każdy wie, jak wyjechać do mojej ulubionej Azji Południowo-Wschodniej, dlatego chętnie obejrzy przynajmniej zdjęcia i posłucha historii. Czasem nie kończy się na pokazie zdjęć. Często odpowiadamy na pytania publiczności, dajemy różne praktyczne rady. Ogólnie, uświadamiamy naszemu audytorium, że takie wyjazdy, jakie już od ośmiu lat sobie organizujemy, ani nie są skomplikowane, ani specjalnie kosztowne. Nie są też absolutnie niebezpieczne, bo pytanie o bezpieczeństwo jest chyba najczęściej zadawanym nam pytaniem.
Zdjęcia z wypraw Tomka i Ewy
(…) takie wyjazdy, jakie już od ośmiu lat sobie organizujemy, ani nie są skomplikowane, ani specjalnie kosztowne.
„Nie skomplikowane, ani specjalnie kosztowne”. Czy możesz nam pokrótce opowiedzieć jak wyglądają Wasze przygotowania do podróży i co zdecydowanie jest na liście tzw. niezbędników w podróży?
Mamy na tyle wprawy w przygotowaniach do podróży, że robimy to niemal rutynowo. Zwykle wcześniej dużo czytamy o kraju, w Internecie, na forach i blogach, niezależnie od siebie. Ale sam szkic trasy robimy wspólnie, w ciągu jednego popołudnia, kiedy oboje w głowach mamy poukładane, jaką świątynię chcemy zobaczyć, gdzie zanurkować, na jaki wulkan wejść, na jakiej plaży poleżeć ze dwa dni. Oczywiście na wszelki wypadek zapisujemy plan na blogu. Jako, że latamy na otwartych biletach lotniczych, lądując zwykle w jednym mieście, a wracając z innego, dajemy sobie na realizację tego planu mniej-więcej miesiąc. Zwykle nam się udaje, a poślizgi, jeśli już się zdarzają, wynoszą dzień lub dwa w jedną lub drugą stronę.
Pakuję się z dnia na dzień. Zresztą, „zestaw wyjazdowy” najczęściej czeka, nierozpakowany, na kolejną wyprawę. Wygodny, pojemny plecak to podstawa. Średnio, nawet wliczając w to sprzęt nurkowy, nie przekraczam 17 kilogramów, zwykle mam w plecaku bliżej 12. Ostatecznie, będę musiał każdy z tych kilogramów dźwigać na własnych barkach przez cały miesiąc. Jeśli chodzi o to, co zabieram ze sobą w podróż (i dlaczego właśnie to), zrobiłem na ten temat wpis na blogu jeszcze w 2007 roku, przed wyprawą do Nepalu i na północ Indii. I w sumie niewiele się od tego czasu zmieniło. Będąc w południowych Indiach w lipcu ubiegłego roku, zaktualizowałem trochę wcześniejszą listę, pisząc o elektronice w podróży, a Ewa – nasz dyżurny medyk polowy – napisała kiedyś o składzie apteczki.
Czyli im więcej podróży, tym dokładniejsza lista! A więc czym dla Was są „podróże trampingowe”?
Ciężko jest mi zdefiniować podróż trampingową. Generalnie w trampingu chodzi o to, że sami organizujemy sobie wyprawy, nie korzystając ze wsparcia polskich czy lokalnych biur podróży. Z reguły organizujemy je według tylko szkicowo zarysowanego planu. To znaczy, że wiemy, dokąd jedziemy; wiemy, na jak długo; wiemy, co tam chcemy zobaczyć. Ale jesteśmy elastyczni i jeśli po drodze trafimy na informacje o jakiejś przeoczonej przy planowaniu atrakcji, to plan ulegnie modyfikacji. Jeśli spodoba nam się w jakimś miejscu, to zostajemy tam dłużej, czasem kosztem realizacji jakiegoś fragmentu wcześniej naszkicowanego planu. Tramping to taka trochę włóczęga z określeniem ram terytorialnych: skąd i dokąd. To, co pomiędzy, zależy wyłącznie od nas. W podróżach trampingowych zawsze dochodzi element tej wielkiej niewiadomej, zwłaszcza, że podróżujemy lokalnymi środkami transportu i praktycznie nigdy nie rezerwujemy wcześniej noclegów. Po prostu, nigdy nie wiem, gdzie będę spał jutro. Dlatego też dochodzi pewien wymóg dla osób chcących podróżować trampingowo: konieczność posiadania silnej psychiki, bo sytuacji kryzysowych jest całe mnóstwo. Ogromna większość z tych sytuacji kryzysowych zamienia się w późniejszych opowieściach o wyprawie w tak zwane przygody.
Dlatego też dochodzi pewien wymóg dla osób chcących podróżować trampingowo: konieczność posiadania silnej psychiki, bo sytuacji kryzysowych jest całe mnóstwo.
A która z tych „kryzysowych” przygód szczególnie utkwiła Ci w głowie? Czy jest takie jedno zdarzenie z okresu tych 8 lat wędrówek, do którego często wracasz w rozmowach i w przemyśleniach?
Sytuacji kryzysowych, które dziś wspominam z uśmiechem jako przygody było dużo, ale nie ma jednego konkretnego zdarzenia, do którego szczególne miałbym wracać. Z pewnym sentymentem wspominam czasem najgorszy na świecie Dzień św. Patryka, kiedy to jechałem z Birganju do Kathmandu, górskimi serpentynami, w autobusie pozbawionym wszystkich szyb przez demonstrantów, a przez całą noc z 17. na 18. marca nepalski wiatr odmrażał mi twarz, ręce, nogi... Wspominam jednodniowe zwiedzanie – na szczęście nie po raz pierwszy – Singapuru z zaawansowaną dengą, z którego to zwiedzania nie pamiętam prawie nic, bo cały czas myślałem tylko o tym, żeby wreszcie umrzeć, i niech się już skończy ten ból głowy, mięśni, kości, dreszcze w czterdziestostopniowym upale i w ogóle wszystko to, co najgorszego ma do zaoferowania denga… Z ogromnym smutkiem wspominam huk wystrzałów na ulicach Damaszku, kiedy byłem tam po raz drugi w życiu (i nie przypuszczałem jeszcze, że zapewne również ostatni) na kilka dni przed tym, jak rozpoczęła się trwająca do dziś wojna domowa, która doprowadziła Syrię do ruiny… Z niejakim rozbawieniem wspominam bojową postawę Ewy w Maroku, kiedy jakiś Berber chciał nas przekręcić na kilka euro albo bezczelnie wcisnąć jej w Marrakeszu „oryginalne” marokańskie szarawary z metką „made in India”…
Właściwie o tych i podobnych przygodach opowiadamy na naszych slajdowiskach.
Zdjęcia z wypraw Tomka i Ewy |
Czy promujecie swojego bloga? Czy posiadacie jakieś tajemnicze źródła poszukiwania czytelników? Znalazłam nawet wywiady radiowe z Wami. Gratuluję! Czy media się same do Was zgłaszają?
Poza prowadzeniem fanpage’a na Facebooku i konta na Twitterze, nie promujemy jakoś specjalnie naszego bloga. Media, jak choćby w Państwa przypadku, zgłaszają się do nas same.
Nasze nie takie znów tajemnicze źródło pozyskiwania nowych i utrzymywania starych Czytelników to ciekawe teksty i rewelacyjne zdjęcia Ewy, które niejako pocztą pantoflową, przez polecenia, docierają do coraz większej rzeszy odbiorców. Blog Po prostu podróż nie jest blogiem komercyjnym, choć dostajemy dużo zapytań o współpracę z różnych branż, głównie okołopodróżniczych. Jak by nie patrzeć, Po prostu podróż jest w końcu jednym z najstarszych blogów podróżniczych w polskiej blogosferze.
Patrząc na strukturę bloga, najbardziej podoba mi się zakładka „Planujemy” i te wszystkie spełnione marzenia przedstawione w postaci skreślonych nazw miejsc, które już odwiedziliście. Czy zdarzyło Ci się nie zrealizować jakiegoś podróżniczego celu?
Z tego, co pamiętam, to minimum dwa razy. Ale naprawdę nie żałuję! Z końcem października 2013 roku mieliśmy lecieć na miesiąc na Filipiny, ale zmieniliśmy zdanie i zwiedzaliśmy przez cały listopad Birmę. W tym samym czasie na Filipinach właśnie tajfun Hayian przechodził do historii, jako najsilniejszy cyklon, jaki kiedykolwiek uderzył w ląd... W kwietniu tego roku, pomiędzy Wielkanocą a długim weekendem majowym, wybieraliśmy się do Nepalu, na trekking w Himalaje dookoła Annapurny, ale złożyło się tak, że z przyczyn zawodowych ani ja, ani Ewa nie mogliśmy ostatecznie jechać. Mimo, że już byliśmy przygotowani i mieliśmy bardzo konkretne plany. Tymczasem w zeszłą sobotę ogromną część Nepalu spustoszyło trzęsienie ziemi. Jak tak sobie o tym teraz myślę, to uważam, że mamy naprawdę dużo szczęścia. Tak, szczęście jest w podróżach rzeczą zdecydowanie niezbędną.
Tak, szczęście jest w podróżach rzeczą zdecydowanie niezbędną.
A jak na Wasze podróże reagują rodziny i znajomi, a zwłaszcza koledzy z pracy? A jak to wygląda z urlopem? Jak bardzo wspiera Was firma?
Rodzina, jak to rodzina. Zawsze się o mnie boi, choć zawsze tłumaczę, że nie ma czego. Ale myślę, że teraz to boją się o mnie już trochę tak tylko dla zasady, bo po ośmiu latach zdążyli się już przyzwyczaić do tego, że wyjeżdżam i nadal będę to robił. Znajomi natomiast zazwyczaj nas dopingują, czytają bloga, proszą o zorganizowanie spotkania po powrocie, pokazanie fotek, filmów z nurkowania, przygotowania jakiejś lokalnej potrawy. Mamy też takich znajomych, których poznaliśmy na wyprawach, więc oni tym bardziej rozumieją, że po tym, jak już raz się złapało bakcyla, ciężko ot, tak po prostu odpuścić sobie podróżowanie.
O ile mnie ograniczają tylko terminy realizacji projektów, o tyle Ewa jest zależna od ustawowych limitów dni wolnych wynikających z kodeksu pracy. Na szczęście od kilku lat zawsze udaje nam się jakoś pogodzić moje projekty z jej urlopem. Do tej pory kwiecień był takim „luźnym” dla mnie miesiącem, kiedy mogłem zrobić sobie miesięczną przerwę w pracy, zahaczając a to o Wielkanoc, a to o majówkę i, przede wszystkim, moje urodziny, które wypadają w połowie kwietnia. W tym roku akurat wyjątkowo kwiecień okazał się być tym miesiącem, kiedy nie mogłem sobie pozwolić na wyjazd. Jak się niedawno okazało – na szczęście.
W firmie zarządzam niewielkim zespołem, który jest już na tyle zgrany, że mogę spokojnie zostawić go na ten maksymalnie miesiąc bez obawy, że coś się w międzyczasie posypie. Poza tym nasze wyprawy są organizowanew takich terminach, że ich część wypada w święta i długie weekendy. Dodatkowo, nigdy nie jestem offline dłużej, niż kilka dni. Dzisiaj wi-fi jest nawet w dżungli, roaming w każdym zakątku świata (może poza Birmą…), a ja zawsze noszę ze sobą tablet i komórkę. Jestem na bieżąco ze sprawami firmowymi, choć nigdy nie odpisuję na służbowe maile na urlopie, o czym informuje nadawcę ustawiony autoresponder.
Czy sama spółka w jakiś sposób wspiera nas w naszych podróżach? Poniekąd finansowo, przekazując zyski wygenerowane z prowadzenia bloga, który jest jej własnością, na realizowanie naszych podróżniczych i nurkowych pasji. Z drugiej strony blog jest narzędziem marketingowym spółki, które od wielu lat się sprawdza. Ale ostatecznie to przecież ludzie tworzą firmę. Więc z całą pewnością, gdybym nie miał tak dobrych współpracowników, jakich mam teraz, miałbym problem z dłuższymi wyjazdami. Dlatego należą się im ogromne podziękowania.
Wyczytałam, ze jesteś wielkim fanem nurkowania. Kurs divemastera w Dahab? Poproszę o rozwinięcie tej myśli! ;)
Tak, lubię nurkować prawie tak bardzo, jak grać w airsofta, o którym też sporadycznie na blogu. Kurs divemastera, pierwszy zawodowy stopień kariery nurkowej, na pewno zdobędę, ale nie jestem pewien, czy w Dahab, które opanowane jest przez organizację nurkową PADI, najpopularniejsze na świecie stowarzyszenie zrzeszające zawodowych płetwonurków. Moją macierzystą organizacją nurkową jest CMAS, federacja założona przez komandora Jacquesa Cousteau, i to w niej chciałbym się dalej rozwijać zawodowo, robiąc kolejne kursy, aż do stopnia instruktorskiego włącznie. Wiążę to z owym wyżej wspomnianym projektem biznesowym, choć kurs przewodnika grup nurkowych już mi w zupełności wystarczy do jego realizacji.
Airsoft to temat, o którym mógłbym mówić godzinami. Camo Party to istniejąca na rynku od 2008 roku marka komercyjnych rozgrywek airsoftowych. To kolejne hobby pracowników Ancla Consulting, które kilka lat temu przerodziło się w dobrze prosperujący biznes. To prawdopodobnie najstarsze komercyjne rozgrywki airsoftowe w Polsce, które weszły na rynek, zanim airsoft w ogóle zrobił się w naszym kraju popularny. Do dziś organizujemy eventy integracyjne dla firm oparte o airsoft i cotygodniowe, sobotnie imprezy airsoftowe dla osób prywatnych. Specjalizujemy się w fabularnych scenariuszach dotyczących symulowanego konfliktu zbrojnego na poziomie zespołów liczących między cztery a dziesięć osób.
Z niecierpliwością czekamy na wiadomości o nowym projekcie! Tymczasem opowiedz nam jeszcze o wspomnianych przez Ciebie rozgrywkach airsoftowych, które organizujesz, jak udało mi się dociec, pod szyldem firmy Camo Party.
A czym w ogóle jest ten airsoft? Przede wszystkim to rozrywka. Jest to zabawa integracyjna i teambuildingowa z wykorzystaniem wiernych replik broni palnych, głównie karabinów i pistoletów. Zaletą tej gry jest doskonała celność oddanych strzałów w porównaniu do bardziej popularnej rozrywki tego typu, jaką jest paintball. Drugą zaletą jest fakt, że uczestnik nie nosi na twarzy maski, lecz okulary ochronne, które nie ograniczają pola widzenia, nie parują i zupełnie nie przeszkadzają podczas gry. Zasadniczą różnicą między airsoftem a paintballem jest amunicja, jakiej się używa podczas rozgrywek. W rozgrywkach airsoftowych zamiast kulek z farbą używa się sześciomilimetrowych, plastikowych pocisków, które nie pozostawiają żadnego widocznego śladu.
Repliki, które służą do gry, posiadają napęd elektryczny, a ich efektywny zasięg waha się pomiędzy 20 (pistolety) a 50 metrów (karabiny), choć mój SWD Dragunow, replika rosyjskiego karabinu wyborowego, celnie strzela na dystansie nawet do 90 metrów. Repliki strzelają trybem ognia pojedynczego lub ciągłego (seriami). Dzięki realistycznemu wyglądowi i wadze samych replik, ich stosunkowo realistycznemu zachowaniu w trakcie pozorowanych manewrów oraz wykorzystaniu elementów wyposażenia, jak mundury i oporządzenie istniejących formacji wojskowych, zdecydowanie lepszy niż w paintballujest też klimat całej zabawy. Gra jest równocześnie zdecydowanie bardziej "taktyczna" niż paintball, co pozwala na wprowadzenie do rozgrywek mnóstwa elementów fabularnych.
Dla niektórych osób niewątpliwym problemem air softu jest brak śladu pozostawianego przez pociski. Czyni to jednak z niego naprawdę elitarną formę rozgrywki, stawiającą zasadę fair play na najwyższym poziomie. Trafienie uczestnik zabawy sygnalizuje czerwonym kawałkiem materiału. Jeśli kogoś z Czytelników zainteresowała ta forma zabawy i chciałby spróbować swoich sił w rozgrywkach airsoftowych, zapraszam do kontaktu ze mną przez maila podanego na blogu lub przez Facebooka. Jak mówiłem, gramy regularnie co sobotę w okolicach Krakowa i dysponujemy kompletnym wyposażeniem potrzebnym do gry, więc wystarczy wziąć ze sobą z domu wyłącznie wygodne buty, pozytywne nastawienie oraz znajomych, którzy również chcieliby tak spędzić czas.
A czym w ogóle jest ten airsoft? (…) to zabawa integracyjna i teambuildingowa z wykorzystaniem wiernych replik broni palnych, głównie karabinów i pistoletów.
Jeździsz na różne końce świata. Jak się dogadujesz z tubylcami? Czy władasz pięcioma językami? A może język migowy w tym wypadku zdaje swoje zadanie?
Angielski, hiszpański, trochę arabski – głównie w mowie, słabiej w piśmie. Zwłaszcza ten pierwszy jest przydatny praktycznie wszędzie i miałbym obawy, żeby gdzieś jechać bez znajomości angielskiego. Na Bliskim Wschodzie czy w północnej Afryce wystarczy znać podstawowe zwroty po arabsku, by zostać najlepszym kumplem swojego rozmówcy. Zresztą, tam wszyscy w miarę dobrze mówią po angielsku. Hiszpański przydał mi się do tej pory jedynie w Meksyku. Nie przypominam sobie, abym musiał się gdzieś dogadywać na migi, ale bardzo często uczę się istotnych słów, zwrotów i – koniecznie! – liczebników w języku kraju, do którego jadę. Na przykład w Indonezji, bahasa Indonesia jest sztucznie wykreowanym językiem urzędowym, a przez to stosunkowo prostym lingua franca, w którym porozumiewają się wszystkie plemiona zamieszkujące ten kraj. Znając kilka naprawdę nieskomplikowanych słów, w Indonezji – czy to będzie Sulawesi, Bali czy Flores – można zjeść, napić się, znaleźć pokój w hotelu i kupić bilet do następnego miasta.
Czy masztakie jedno, ukochane miejsce, które zdecydowanie jest dla Ciebie numerem jeden?
Indonezja! Ja wiem, że to milion wysp, a ja byłem tam dopiero dwa razy, z czego raz na samym tylko Sulawesi, ale zdążyłem zakochać się w tym kraju. Jest tak zróżnicowany i rozciąga się na takim obszarze, że znajduję tam wszystko, co byłoby mi potrzebne do życia: gorący, choć niezbyt wilgotny klimat, przynajmniej na wschód od Bali; zróżnicowane, pyszne jedzenie, z dużą przewagą owoców morza przygotowywanych na tysiąc możliwych sposobów; góry, a właściwie wulkany, na które można się wspinać przez cały dzień; tysiącletnie zabytki i plemienne kultury różniące się od siebie nawet w ramach jednej wyspy; piękne, piaszczyste plaże i ciepłe morza z niesamowitym życiem podwodnym; w bród możliwości biznesowych, jak to w kraju rozwijającym się, z jego ogromną populacją i odwiedzającymi go rzeszami turystów. Z drugiej strony, w Indonezji dominuje skomplikowana, często niesprawna biurokracja, duża korupcja i nieprzychylne obywatelowi ogólnie, a przedsiębiorcy zwłaszcza, prawo. Ale akurat te trzy elementy są mi doskonale znane z polskich realiów, więc w razie czego nie byłoby to dla mnie żadne utrudnienie. A że mieszkam w okolicach Krakowa, który boryka się z problemem smogu, pełne spalin powietrze wielkich miast również nie byłoby dla mnie istotną życiową niewygodą. Choć oczywiście, jeśli miałbym już zamieszkać w Indonezji, to wybrałbym jakąś mniej zatłoczoną wyspę. Może turystycznie rozwijający się dopiero, ale pełen biznesowego potencjału Lombok?
Teraz już na koniec, całkowicie prywatnie, chciałabym zadać jedno pytanie Ewie:
Moim marzeniem zawsze było zwiedzić Kubę (o relacjach z wyprawy przeczytacie tutaj). Tylko nie tak typowo turystycznie, ale bardziej tubylczo, odkrywając wyspę z rdzennymi mieszkańcami. Czy mogłabym dostać kilka cennych wskazówek wyjazdowych dotyczących samego przygotowania do podróży oraz miejsc, które warto zobaczyć?
Hmm… Ciężki kraj w kwestii doradzania, gdyż sytuacja na tej wyspie jest mocno dynamiczna, a ja byłam tam w 2008 roku. To jest siedem lat, w czasie których, z tego, co wiem, sporo się tam zmieniło. Mój ówczesny cel wyjazdu był też trochę inny. Razem z dwoma koleżankami pojechałyśmy potańczyć salsę, której wcześniej uczyłyśmy się w Krakowie. Owszem, było też zwiedzanie, ale zdecydowanie nastawione na miejsca związane z rytmami i możliwościami praktykowania tańca. W kontekście spędzenia czasu bardziej z tubylcami polecam portale związane z oferowaniem noclegów w konkretnym kraju przez prywatne osoby. Niekoniecznie trzeba od razu korzystać z noclegu, ale warto spotkać się na spacer czy kawę z taką osobą. To zupełnie inny punkt widzenia i horyzont. Nam udało się to w Havanie i do dziś jestem w mniejszym lub większym kontakcie z tą osobą. Ba, nawet spotkaliśmy się w Krakowie! Jeśli chodzi o wskazówki, to sprawy wizowe zdecydowanie sprawdzamy na stronach konsulatów lub ambasad danych krajów. Tam są najbardziej aktualne informacje. Jeśli natomiast chodzi o informacje bieżące to zdecydowanie blogi osób, które niedawno odwiedziły ten kraj, w kwestii zaplanowania wydatków czy trasy, a nawet miejsc noclegowych. Casasparticulares, z tego co pamiętam, wciąż funkcjonują i działają na zasadzie polecenia. Jeśli śpimy w Santiago de Cuba, to możemy być pewni, że jeśli nie mamy noclegu w Trynidadzie, to znajoma Pani z Santiago będzie na nas czekała na stacji autobusowej. Nam się zdarzyła dokładnie taka sytuacja. Myślę, że jest tam wiele miejsc godnych odwiedzenia, których nawet ja nie zobaczyłam. Mogę wymienić: Santiago de Cuba, ze względu na położenie niedaleko jednej z wyższych gór, Trynidad z Casa de la Musica, plażę Ancon z piaskiem białym jak mąka oraz Doliną Cukrowni, Havana z jej starą częścią i Kapitolem, czy wreszcie Dolina Mogotów w Vinales. Na pewno nie warto wybierać się na farmę krokodyli w drodze z Trynidadu do Havany. Zdecydowanie przereklamowane miejsce. Na pewno warto wybrać się gdziekolwiek, gdzie będziemy mieć kontakt z ludźmi i tego kontaktu szukać, bo poza dobrami turystycznymi, jak koronki i rum, Kubańczycy są skarbem tej perły Karaibów.
Bardzo dziękuję!
Piękna pasja, blog na tak ciekawy temat nie potrzebuje promocji, ludzie wchodzą sami. Chyba trzeba sprzedać lodówkę i ruszyć w podobną podróż :)